Gabinet okropności - Pożegnanie - Metoda namawiania - Kręgosłup - NosHatha - joga - Głos - Tosio - Tylko dla ludzi o silnych nerwach - Wiersz
Karol Olgierd Borchardt był nie tylko autorem najchętniej czytanych książek o tematyce morskiej. Był również doskonałym nauczycielem i wychowawcą w Szkole Morskiej w Landywood w Anglii, potem w Szkole Rybołówstwa Morskiego i Państwowej Szkole Morskiej, a następnie w Wyższej Szkole Morskiej w Gdyni. Być może to opowiadanie, będące częścią szerszego zbioru "Nawigatorzy trzeciej floty", odpowie, dlaczego uczniowie i studenci tak kochali swego nauczyciela. On sam zawsze podkreślał, że jest nauczycielem a nie wykładowcą, jako że uczy, a nie tylko wykłada. W Szkole Rybołówstwa Morskiego w Gdyni w latach pięćdziesiątych ustalił się zwyczaj, że na lekcjach ostatniego dnia przed feriami mowy być nie mogło o prowadzeniu lekcji "normalnie". Uczniowie mieszkający w internacie przy szkole mieli już spakowane książki, a myślami dawno już byli w domu. Nauczyciel, chciał czy nie chciał umiał czy nie umiał, musiał zabawić swych uczniów opowiadaniami, a te musiały być wesołe i śmieszyć. Nauczyciel nie posiadający tych zdolności uważany był przez chłopców za niedołęgę. W początkowym okresie istnienia szkoły oprócz astronawigacji uczyłem jeszcze dewiacji, nawigacji i oceanografii. Dzięki takiej liczbie przedmiotów ostatniego dnia przed feriami przypadało mi w udziale niekiedy kilka godzin wykładów. Musiałem sam się do nich dobrze przygotować, by nie zostać niedołęgą. W takich wypadkach do ulubionych przez chłopców tematów należały OPOWIEŚCI o pierwszych w naszej marynarce kapitanach urodzonych pod koniec zeszłego stulecia. Zanim Polska odzyskała niepodległość, pływali pod obcymi banderami, kończyli obce szkoły morskie, obcego na co dzień używając na statkach języka. Kapitan, o którym chętnie moi uczniowie słuchali OPOWIEŚCI, spędzał swą młodość na wodach Arktyki. Podobno jednej z odkrytych przez "jego" statek wysepce nadano nawet nazwę od jego nazwiska. Nie miało to jednak absolutnie żadnego wpływu na pogłębienie przez kapitana znajomości języka polskiego ani literatury. Douczał się przez całe swe życie według swoich sił i możności, ale bez większych jednak sukcesów - szczególnie w literaturze, nie mówiąc już o samym języku polskim. Jak często wspominał: "Religii ja nie uczył, a po Zakonu Bożym u mnie w atestacjach - kreska". Podczas niezliczonych samotnych wacht na mostku kapitanowie ci siłą okoliczności byli do swoistego sposobu FILOZOFOWANIA, pozostając nieoszlifowani - stawali się INDYWIDUALISTAMI zaskakującymi niezwykłością swych wypowiedzi. Budzili nimi niekiedy wesołość, w niczym jednak nie naruszając ich godności własnej. Posługiwali się sposobem myślenia opartym na własnym doświadczeniu życiowym, a nie książkowym lub modnym, obowiązującym każdego. Jeśli w ostatnim dniu przed feriami wypadło mi bawić chłopców na dwóch lub trzech kursach, musiałem na każdym opowiadać coś innego, bo na przerwach zawsze potrafili się podzielić usłyszanymi opowieściami; opowiedzenie tego samego wydarzenia na innym kursie już by ich nie bawiło.
Tak się złożyło, że na jednym z kursów opowiedziałem wspomnienia tego właśnie kapitana, między innymi o jego wrażeniach z pobytu w Londynie i niezapomnianych przeżyciach, jakich doznał przy zwiedzaniu gabinetu figur woskowych "Madame Tusaud's Exhibition". Jeden z gabinetów okropności szczególnie wraził mu się w pamięć. - Nu wie co! A! - mówił o tym gabinecie. - Nu nad drzwiami jednego była napisana: "TYLKO DLA LUDZI O SILNYCH NERWACH". Nu i cóż takiego! Nu ja i wchodza. -Następnie kapitan wyliczał powszechnie znane wszelkiego rodzaju tortury i sposoby uśmiercania ludzi. Wolałem o nich chłopcom nie opowiadać, by nie psuć świątecznego nastroju. Kapitan kończył to opowiadaniem podsumowując: - "Łamanie kołem, ścinanie toporem nu i gilotyna. Nu na wszystko ja patrzał. Nu wszystko ja widział. Nu widział ja: Dżeka Patroszytiela, Maria Stuart i Ludwika Szesnastego". Mówiąc o swych wrażeniach z podróży, po przeczytanej książce, nowym spotkanym problemie i rozważaniach nad nim, kapitan darzył słuchaczy nieprawdopodobną ilością na poczekaniu tworzonych i nigdzie nie spotykanych wyrazów i niezwykłą łatwością rozwiązywania trudnych dla niego problemów. W pierwszej podróży z Gdyni do Buenos Aires w roku 1936 na naszym transatlantyku "Koścuszko" w rozmowie z kapitanem o starszym marynarzu Dmochowskim (tym samym, któremu kapitan zabronił nam - tzn. oficerom nawigacyjnym - "pokazywać astronomia" w obawie, żeby nie zwariował) powiedzieliśmy że jest żonaty z wnuczką Marii Konopnickej (nikt z nas co prawda nie sprawdzał ), kapitan poczuł się zaskoczony, słusznie rozumując, że Konopnicka jest prawdopodobnie osobą znaną, ale nie jemu. - Nu i cóż takiego Kanapnicka? - spytał kapitana. Gdy się dowiedział, że jest to sławna polska pisarka, natychmiast usłyszeliśmy kapitana głośno samemu sobie zadającego pytania i głośne odpowiedzi. - Nu Kanapnicka! Nu pisarka! Nu kobieta! Nu i cóż takiego kobieta może napisać? Nu jaka baśń? Nu stara baśń.Natychmiast po uprzytomnieniu sobie, kto jest autorem Starej Baśni - do tematu tego już więcej nie wracał.
Z najcenniejszych przemówień kapitana zaliczano POŻEGNANIE, wygłoszone na balu kapitańskim w jednej z podróży powrotnych z Buenos Aires. Najbardziej dostojną osobą naszej pierwszej podróży do Argentyny był profesor Kazimierz Bujwit, światowej sławy bakteriolog i esperantysta. Wracał z nami w jednym z następnych rejsów. Zgodnie z ówczesnym rytuałem morskim musiał kapitan podczas balu kapitańskiego oficjalnie pożegnać tak dostojnego gościa. W salonie siedzieli obaj przy jednym stoliku, na przeciwko siebie. Gdy w przewidzianym dokładnie momencie kapitan wstał - ZAPANOWAŁA ABSOLUTNA CISZA - a kapitan w takie odezwał się słowa: - Nu i cóż takiego! A! Nu i odchodzisz od nas! Nu i cóż takiego! Nu i żegnamy CIEŃ! Nu i z sercem scisnionym! Nu i cóż takiego! Nu i odchodź! Nu i BĄDŹ ZDRÓW! Po przemówieniu tym miał się profesor Bujwit wyrazić, że wielu w swym życiu wysłuchał mów pożegnalnych, ale żadna nie miała w sobie tyle uczucia, szczerości i zwięzłości. Myślami przebiegłem całe półrocze pracy z chłopcami. Rozpocząłem od pytania, czy mogę do każdego z nich zwracać się "PO IMIENIU". Urzędowy WY nie pozwalało mi na bardziej ojcowskie podejście do każdego z chłopców. Wszyscy przez podniesienie ręki zgadzali się. Nie było to pozbawione pewnej racji. W okresie, gdy pobyt w Szkole Rybołówstwa Morskiego trwał lat pięć, były wypadki, że do tablicy wychodził odpowiadać uczeń, pełny w rzymskim znaczeniu PATER FAMILIAE, czyli OJCIEC RODZINY - obarczony nie tylko małżonką, ale i dwojgiem dzieci. Nie obrażając innych zawodów w TRÓJMIEŚCIE, w onym czasie dziewczęta gdyńskie uważały, że najlepszymi mężami są chłopcy ze Szkoły Rybołówstwa Morskiego w Gdyni, z alei Zjednoczenia nr 3 i brały ich za mężów - jeśli tak można powiedzieć - JESZCZE NA PNIU.
"Wszem i wobec" było wiadomo, który chłopiec ze Szkoły Rybołówstwa Morskiego do której dziewczyny należy. Jeśli były trudności z PILNOŚCIĄ - przeważnie zdolnych uczniów - to gdy nie udało mi się go przekonać o konieczności stosowania tego czynnika na lekcjach, prosiłem, by przyszedł do mnie, powiedzmy, z panną Zosią. Z wielką niechęcią to czynił, ale przyprowadzał. Po wyjaśnieniu pannie Zosi, że Tadeusz nie słucha dosyć pilnie na lekcjach tego, co ma dobrze umieć i rozumieć - panna Zosia mówiła: "Dziękuję! Ja mu pokażę!" I rzeczywiście od następnej lekcji Tadeusz do końca swego pobytu w szkole wpatrywał się we mnie jak w bożyszcze i słuchał jak wyroczni. Pierwszą lekcję poświęciłem na zaznajomienie chłopców z rolą, jaką w ich życiu odgrywają: KRĘGOSŁUP, NOS i GŁOS.
Wielu chłopców siedziało z kręgosłupem zgiętym tak, że przypominał kształt dużej litery S. Musiałem tłumaczyć, że zgięty przy chodzeniu kręgosłup uniemożliwia koncentrację umysłu, a jego napięcie powoduje nieregularne oddychanie, przez co możemy sobie na stałe skrzywić życie razem z kręgosłupem. Z "kręgosłupem" jednego z chłopców miałem poważniejsze trudności. Wyrośnięty na metr osiemdziesiąt przekształcał się powoli w ogromny znak zapytania. Moje prośby, żeby się trzymał prosto, nie działały dłużej niż kilkanaście minut. Nie widząc innego wyjścia postanowiłem spróbować w żartobliwy sposób zastosować do SAMEGO KRĘGOSŁUPA ucznia POLECENIE według nauki jogi, przekazując je mocno przeze mnie zmienionej formie. Na jednej z lekcji spytałem tego ucznia, czy się zgadza, że będę go "ŁAMAŁ KOŁEM"? Odpowiedział, że się zgadza. poprosiłem, żeby wyszedł z ławki. Stanąłem za nim, oparłem swoje kolano na jego kręgosłupie i przechyliłem mocno ku sobie, mówiąc: "Od tej chwili będziesz swój kręgosłup trzymał PROSTO. ZAWSZE PROSTO!" - I posadziłem zdumionego z powrotem na ławce. Dziwiłem się w duchu, widząc, że od tej chwili trzyma się prosto.Po wielu latach spotkaliśmy się w trolejbusie jadącym na Grabówek. Stałem na platformie. Przecisnął się do mnie i powiedział, że jest już kapitanem i że od tamtego ŁAMANIA KOŁEM zawsze trzyma się prosto. Byłem przyjemnie zdziwiony, że po tylu latach miał ten żart tak żywo w pamięci. Na pożegnanie serdecznie uścisnął mi rękę. Wysiadłem na przystanku koło Szkoły Morskiej. W kieszeni kurtki znalazłem dwie cytryny niepostrzeżenie włożone przez niego. Było to w okresie, gdy rysowniczka tygodnika "Szpilki" Ha - Ga zamieściła w nim swój rysunek przedstawiający osłupiałą kobietę na rynku krakowskim. Gdy spytano stojącą obok niej inną, co się dzieje z jej towarzyszką, odpowiedziała: - "Ma widzenie!" "A co widzi?" - zapytano. Odpowiedziała: "CYTRYNY!"
By wytłumaczyć chłopcom, ja bardzo ważną częścią ciała jest NOS, musiałem posłużyć się hatha jogą. Otóż według hatha - jogi oddychanie wyłącznie przez usta pozostawia całą głowę, najważniejszą część ciała, nieprzewietrzoną, podatną na wszelkie choroby. Na jednym z okrętów (nazwy niestety nie podano) podczas podróży wybuchła epidemia ospy i okazało się, że wszyscy oficerowie i marynarze, którzy zmarli, mieli zwyczaj oddychania ustami. Wśród zmarłych nie było ani jednego, który umiał prawidłowo oddychać nosem. - Dla mnie najważniejsze jest to, żebyście umieli pobudzić działalność mózgu, a tego nie osiągniecie nigdy, oddychając ustami - mówiłem "moim" chłopcom. Żadne zwierzę oprócz człowieka nie śpi z otwartymi ustami i nie oddycha ustami.
Gdy zdawałem maturę, przeczytaliśmy z koleżankami i kolegami ćwiczenia hatha - jogi służące do pobudzenia działalności mózgu. Postanowiliśmy wykorzystać je praktycznie podczas egzaminu maturalnego. Na sali egzaminacyjnej podyktowano nam tematy z języka polskiego. Ku wielkiemu zdumieniu delegata kuratorium, dyrektora i nauczycieli żadne z nas nie wzięło pióra do ręki, tylko każdy usiadł wyprostowany i przyłożył palec do lewego nozdrza zaciskając je mocno, wciągając jednocześnie wolno powietrze przez prawe nozdrze. Po pełnym wdechu otworzyliśmy otwór lewego nozdrza zamykając prawe i rozpoczęliśmy wydech lewym, nie odejmując palca z prawego nozdrza. Po wydechu lewym nozdrzem zaczęliśmy wolny wdech tym samym lewym , nie odejmując palca z prawego nozdrza. Następnie zamknęliśmy lewe nozdrze i zaczęliśmy wdech prawym. Powtórzyliśmy to siedem razy, wolno, z namaszczeniem, nie myśląc o egzaminie, przyszliśmy do równowagi i jasności umysłu.W skupieniu niektórym z nas przeszkadzał widok przerażonych twarzy delegata i nauczycieli nie rozumiejących, co może oznaczać ta prawie japońska demonstracja. Podobno Japończycy zatykając nos demonstrują w ten sposób swoje niezadowolenie. Komisja egzaminacyjna uśmiechnęła się z widoczną ulgą, gdy zobaczyła, że zabraliśmy się do pisania.
A teraz co do GŁOSU. Oficer marynarki musi mówić wyraźnie i to takim głosem, by całe jego ciało z głosem rezonowało, wówczas będzie mówił "SWOIM GŁOSEM". Każdy człowiek ma "swój głos". Według bardzo uproszczonych wskazówek hatha - jogi "swój głos" możemy ustalić w następujący sposób: Składamy usta tak, jak byśmy chcieli zagwizdać. Nabranym uprzednio do klatki piersiowej jak do harmonii powietrzem wydajemy cichy gwizd, a następnie - nie zmieniając układu ust i wyrazu twarzy - tym samym uprzednio zaczerpniętym powietrzem zaczynamy mówić lub śpiewać w tej samej tonacji. Będziemy właśnie mówili to czy śpiewali SWOIM GŁOSEM - rezonując z całym naszym ciałem. Naturalnie zawsze należy mówić tylko na wydechu, przystankując nabieraniem do płuc powietrza.
Do spraw jednak najtrudniejszych należała sztuka zmuszenia ucznia do myślenia o tym, o co się go pyta. W tej materii miałem jeszcze doskonale w pamięci lekcje Tosia, czyli kapitana ż.w. Antoniego Ledóchowskiego, pierwszego naszego nauczyciela astronawigacji, nawigacji i dewiacji w Tczewie (1920), jednocześnie autora najlepszych z tej dziedziny podręczników.Ucząc napotykałem te same trudności, jakie miał Tosio z nami, gdy byłem uczniem. Powtarzając uczniom "historyczne" już powiedzenia Tosia - zawsze podawałem autora.Jedną z pierwszych odkrytych nam przez Tosia tajemnic było jego niezbite stwierdzenie, że "GŁOWA NIE TYLKO SŁUŻY DO NOSZENIA CZAPKI CZY KAPELUSZA, ALE RÓWNIEŻ DO MYŚLENIA". Tosio miał wątpliwości, czy o tym wiemy. Jeśli któryś z nas nie mógł dać odpowiedzi na zadane pytanie, Tosio łagodnie namawiał: "POMYŚLCIE - TO NIE BOLI!" Gdy odpowiedz była nie tylko daleka od prawdy, ale także niedorzeczna w sensie ścisłości definicji pojęcia, które należało umieć, a wynikała z lenistwa pytanego, zrozpaczony Tosio mówił już od siebie: "GDYBY GŁUPOTA BOLAŁA, TO BYŚCIE WYLI Z BOLEŚCI". Dla szybszego przyswojenia przez chłopców definicji pojęć elementów używanych w astronawigacji, a więc abstrakcyjnych kół godzinnych, kół wierzchołkowych, południków - musieli na każdą lekcję przygotować kilka wykresów tych kół. By zmusić chłopców do precyzyjnego pojmowania funkcji każdego koła, wprowadziłem do kreśleń kolorowe ołówki. Najważniejsze elementy oznaczali kolorem żółtym, następnie szły kolory: czerwony, zielony, fioletowy i jako ostatni, najmniej wrażający w pamięć, niebieski. Mając trudności z wyborem koloru, jakim które koło pomalować, chłopcy - ułatwiając sobie życie - zmusili dobrze rysujących kolegów, aby kreślili im te koła systemem potokowym, do kolorów włącznie. Przy sprawdzaniu pierwszych prac domowych odgadłem, w jaki sposób ODROBILI ĆWICZENIA. Poprosiłem, by ci, którym narysowano koła, wstali - wstał prawie cały kurs. Przez parę tygodni jeszcze kilku wstało, ale i tych udało mi się przekonać, że nie mogą przez taki długi okres być w sytuacji małego chłopca pytającego nauczycielkę: "Proszę pani, czego ja się nauczyłem dzisiaj w szkole, bo babcia mnie w domu o to zapyta?" Jeśli sami sobie nie mogą odpowiedzieć na pytanie, czego się dzisiaj nauczyli - to muszą tę lekcję uważać za bezpowrotnie zmarnowaną.
Skończyły się ferie. Chłopcy wrócili do szkoły. Tego dnia pierwszą lekcję miałem w gabinecie ASTRONAWIGACYJNYM. Z daleka na korytarzu jeszcze zobaczyłem nad drzwiami tego gabinetu jakiś duży napis. Gdy podszedłem bliżej, przeczytałem: "TYLKO DLA LUDZI O SILNYCH NERWACH!" Było to ECHO mego opowiadania przedświątecznego o gabinecie okropności Madame Tussaud w Londynie. Po wysłuchaniu opowieści chłopców o ciekawszych przygodach, jakie im się wydarzyły w okresie świąt, wróciłem do tematu silnych nerwów. Chłopcy byli zadowoleni ze swego pomysłu z napisem. Spytałem ich, czy tacy ludzie jak oni, o tak silnych nerwach, może by zechcieli zostać gospodarzami tego gabinetu okropności, jakim jest ten astronawigacyjny, a to dlatego - wyjaśniłem im - że ani jedna szafa w gabinecie z sekstantami, chronometrami, liniłami, globusami i pomocami w postaci locji, map, atlasów nie zamyka się na klucz i w gabinecie nie ma ani jednej kłódki. - W zamian za to będziecie mogli korzystać do woli z gabinetu, kiedy tylko będziecie chcieli - zakończyłem. Ku mojemu zdziwieniu przyjęli propozycję owacyjnie. Przed pójściem na pływanie ćwiczebne sprawdzili stan. Udało się im rozbić tylko jeden termometr i sfatygować jedną sprężynę w stoperze. Wartość szkód wyraziła się w promilach wartości wszystkich pomocy, wobec tego nie potrzebowali płacić za normalne zużycie przyrządów przy pracy.
Po zdaniu egzaminu statecznego, wręczając mi klucz od gabinetu, dołączyli do niego wiersz napisany przez jednego z nich, zatytułowany "ASTRONOMOWI":